Wspominałam już kiedyś przy innej okazji o makaronie z brokułami, który jest wyśmienity i poprawia humor, a teraz przejdźmy do konkretów...
Do gotującej się i osolonej wody wrzucamy brokuł podzielony na różyczki i gotujemy do miękkości (ok. 10 minut). Następnie odcedzamy. Do garnka wlewamy trochę oliwy, ozłacamy czosnek, opcjonalnie możemy dodać boczek pokrojony w kosteczkę lub speck, podsmażamy. Dodajemy ugotowane brokuły, kilka listków bazylii i dusimy pod przykryciem przez kilka minut, mieszając od czasu do czasu, żeby się nie przypaliło. Dodajemy starty parmezan, sól i pieprz do smaku i gotowe. W razie gdyby brokuł za bardzo się wysuszył, można podlać do odrobiną wody z gotującego się makaronu.
Pachnie cudownie. Lubię podawać ten brokułowy mus z makaronem typu kółka albo muszelki...ale pasuje też każdy inny krótki. Szybko i naprawdę smacznie!! Uwielbiam proste rozwiązania :)
środa, 24 października 2012
wtorek, 23 października 2012
Lathyrus sativus, czyli groszek siewny
W kuchni używany do przygotowywania między innymi makaronów w wersji a la minestrone. Miałam szczęście i od cioci wybitej kucharki, Włoszki doc dostałam krem z groszku siewnego już gotowy, tylko do odgrzania. Zrobiłam z małym makaronem ditaloni, i przyznam, że bardzo dobre. Smakuje podobnie do kremu z soczewicy, tyle że smak jest o wiele delikatniejszy. Przygotowanie niniejszego kremu wygląda mniej więcej tak (mniej więcej bo jak narazie zasłyszane, a jeszcze nie zrobione własnoręcznie). Oczywiście, jako że do nabycia jest w formie suszonej trzeba namoczyć dzień wcześnie (tak samo jak fasolę itp.). Następnie w garnku podgrzewamy tradycyjne soffritto, czyli cebula, marchewka, seler zielony, dodajemy także ziemniaka, tak aby krem potem był gęstszy. Dodajemy nasze cicerchie i wodę i gotujemy do miękkości, a następnie, aby nadać im odpowiednią konsystencję miksujemy wszystko razem. Wszystko oczywiście doprawić solą i pieprzem do smaku, a także odrobiną oliwy z oliwek. Można jeść jako minestrone, z odrobiną makaronu, bądź też podawać z większą jego ilością. W ten sam sposób przygotujemy również przepyszną pasta ai fagioli, z fasolą, z tym że w tym wypadku możemy też użyć fasoli z puszki, więc cała przygoda kulinarna skraca się o dzień namaczania :)
Ja się bardzo przekonałam do bobowatych, fasolowatych i groszkowatych tak mało docenianych w kuchni. Polecam.
piątek, 5 października 2012
Tagliatelle z łososiem
Dziś rano powitałam piątek myślą o rybce i wyciągnęłam z zamrażarki dzwonek łososia. Zawsze mam w zamrażarce w razie czego :)
Jak zwykle przepis jest prosty i szybki, i oczywiście rezultat pyszny.
Potrzebujemy (na 2 osoby) 1 dzwonek łososia, cebulę, pomidory w puszce (najlepiej "polpa"), masło, białe wino, natkę pietruszki i śmietanę.
Kroimy drobno cebulkę i podsmażamy na masełku. Następnie dodajemy pokrojonego na kawałki łososia (ja wcześniej go odtłuszczam, czyli wlewam na patelnię trochę wody - tak do połowy łososia - i zostawiam na kilka minut na ogniu. Nie dość że odtłuszcza to pozwala o wiele łatwiej go oczyścić i pozbawić ości), dodajemy trochę białego wina, zwiększamy ogień żeby wino wyparowało i podsmażamy całość przez kilka minut. Następnie dodajemy śmietanę oraz dwie łyżki polpy pomidorowej. Przyprawiamy solą i porządną porcją pieprzu. Czytałam, że można też użyć wędzonego łososia do tej potrawy, ale szczerze mówiąc ja wolę świeżego (choć aż taki bardzo świeży to on nie jest, bo przecież z dalekich krajów przyjechał). Jeśli chodzi o makaron, to włoskie przepisy preferują farfalle, penne albo długie tagliatelle. Ja dzisiaj, z braku tych trzecich, użyłam pappardelle i też było przesmacznie!
Pamiętam, że w Poznaniu chodziłam na penne al salmone do małej restauracyjki, której nazwy nie pamiętam, w Starym Browarze (stara część), za rogiem, za wszystkimi Sfinksami i innymi, dość mało widoczna.., w której kiedyś podawali świetne penne al salmone. Byłam tam bodajże w zeszłym roku, wciąż było dobre...ale już nie aż tak, aczkolwiek godne uwagi. Jedynym mankamentem lokalu, i każdego innego, w którym byłam w Poznaniu i który podaje włoskie jedzenie jest brak chleba, co jest poważnym brakiem w momencie kiedy jest dużo sosu (nasza polska tendencja, niekoniecznie zła), który jest dobry a musimy go zostawić bo nie ma czym "fare la scarpetta"! Drodzy Polscy Restauratorzy!!! Podawajcie pieczywo!
Jak zwykle przepis jest prosty i szybki, i oczywiście rezultat pyszny.
Potrzebujemy (na 2 osoby) 1 dzwonek łososia, cebulę, pomidory w puszce (najlepiej "polpa"), masło, białe wino, natkę pietruszki i śmietanę.
Kroimy drobno cebulkę i podsmażamy na masełku. Następnie dodajemy pokrojonego na kawałki łososia (ja wcześniej go odtłuszczam, czyli wlewam na patelnię trochę wody - tak do połowy łososia - i zostawiam na kilka minut na ogniu. Nie dość że odtłuszcza to pozwala o wiele łatwiej go oczyścić i pozbawić ości), dodajemy trochę białego wina, zwiększamy ogień żeby wino wyparowało i podsmażamy całość przez kilka minut. Następnie dodajemy śmietanę oraz dwie łyżki polpy pomidorowej. Przyprawiamy solą i porządną porcją pieprzu. Czytałam, że można też użyć wędzonego łososia do tej potrawy, ale szczerze mówiąc ja wolę świeżego (choć aż taki bardzo świeży to on nie jest, bo przecież z dalekich krajów przyjechał). Jeśli chodzi o makaron, to włoskie przepisy preferują farfalle, penne albo długie tagliatelle. Ja dzisiaj, z braku tych trzecich, użyłam pappardelle i też było przesmacznie!
Pamiętam, że w Poznaniu chodziłam na penne al salmone do małej restauracyjki, której nazwy nie pamiętam, w Starym Browarze (stara część), za rogiem, za wszystkimi Sfinksami i innymi, dość mało widoczna.., w której kiedyś podawali świetne penne al salmone. Byłam tam bodajże w zeszłym roku, wciąż było dobre...ale już nie aż tak, aczkolwiek godne uwagi. Jedynym mankamentem lokalu, i każdego innego, w którym byłam w Poznaniu i który podaje włoskie jedzenie jest brak chleba, co jest poważnym brakiem w momencie kiedy jest dużo sosu (nasza polska tendencja, niekoniecznie zła), który jest dobry a musimy go zostawić bo nie ma czym "fare la scarpetta"! Drodzy Polscy Restauratorzy!!! Podawajcie pieczywo!
środa, 3 października 2012
Bella e gustosa Sardegna...
Tegoroczne wakacje spędziłam na Sardynii, dokładniej w jej południowej części. Okolice Cagliari oraz tzw. Costa Rei. Lenistwo i piaszczysta plaża ograniczyła trochę moje podróże, ale nie do końca, a na pewno nie te kulinarne. Pyszne pyszności można zjeść na Sardynii, a wiele z nich nie znajdziecie na kontynencie. Ja odkryłam robaczkowy makaron, czyli i malloreddus, jeden z typowych rodzajów makaronu na Sardynii w sosie alla campidanese, czyli z kiełbaską...a prezentuje się to mniej więcej w ten sposób:

W smaku dobre, ale nie zachwycające. Jednak spróbować trzeba.
Innym odkryciem, choć może okazać się drastyczne dla niektórych był u porceddu czyli maialino da latte, a po naszemu prosiaczek. W cudownej restauracji, w której byliśmy, było naprawdę niebiańsko i właśnie prosiaczek był głównym bohaterem...ale może od początku. Restauracja nazywała się I Menhirs i raczej nie traficie tam ze szlaku turystycznego, bo była naprawdę dobrze ukryta. Ale warto zboczyć z trasy, zostawić tam trochę pieniążków ale za to wyjść z pełnym brzuchem, wyprzytulanym podniebieniem i rozpieszczeni przez cudowną obsługę. Nie byłam przygotowana na te wszystkie wrażenia więc jak tylko podali antipasti kiszki zaczęły mi grać Inno di Mameli! Po mnóstwie przystawek, których nie sposób spamiętać, ale wierzcie mi na słowo, że były boskie, nadeszła chwila na pierwsze dania (!). I tak poprosiliśmy o zmniejszenie porcji bo okazało się, że miał to być "tris di primi" czyli trzy pierwsze dania. Jednym z dań były boskie Culurjonis, coś w rodzaju ravioli nadziewanych ricottą i listkami mięty! Grzechu warte. Był też inny rodzaj ravioli nadziewany sardyńskim serem pecorino oraz fregula z sosem, o ile mnie pamięć niezawodzi, z dzika. Wyśmienite, ale pierwsze miejsce w mojej klasyfikacje zajęła ricotta z miętą o której śnię do dzisiaj. I wreszcie nadeszła chwila u porceddu arrustidu. Nie mogę powiedzieć, że zostanie on moim ulubionym daniem, ale na pewno trzeba spróbować! I pora deseru...zakochałam się w Seadas czyli ciasteczka ze świeżym serkiem a la ricotta polane miodem. Pychaaa!

Na koniec nie mogło zabraknąć oczywiście Mirto czyli ichszego likieru, którego dwie butelki przywiozłam do domu. Nie mogłam się oprzeć pokusie. I jak na tradycję przystało, z miejsca tak szczególnego nie mogłam nie przywieźć filiżanki do espresso do mojej coraz pokaźniejszej kolekcji...Poprosiłam ładnie przemiłego kelnera i dostałam :)) A na koniec ugościli nas jeszcze domowej roboty likierek, który za nic w świecie nie pamiętam jak się nazywa, ale był wyśmienity i mam na to dowód :)
Restaurację gorąco polecam, jeśli tylko będziecie na Sardynii, ale pamiętajcie, żeby wcześniej zarezerwować.
W smaku dobre, ale nie zachwycające. Jednak spróbować trzeba.
Innym odkryciem, choć może okazać się drastyczne dla niektórych był u porceddu czyli maialino da latte, a po naszemu prosiaczek. W cudownej restauracji, w której byliśmy, było naprawdę niebiańsko i właśnie prosiaczek był głównym bohaterem...ale może od początku. Restauracja nazywała się I Menhirs i raczej nie traficie tam ze szlaku turystycznego, bo była naprawdę dobrze ukryta. Ale warto zboczyć z trasy, zostawić tam trochę pieniążków ale za to wyjść z pełnym brzuchem, wyprzytulanym podniebieniem i rozpieszczeni przez cudowną obsługę. Nie byłam przygotowana na te wszystkie wrażenia więc jak tylko podali antipasti kiszki zaczęły mi grać Inno di Mameli! Po mnóstwie przystawek, których nie sposób spamiętać, ale wierzcie mi na słowo, że były boskie, nadeszła chwila na pierwsze dania (!). I tak poprosiliśmy o zmniejszenie porcji bo okazało się, że miał to być "tris di primi" czyli trzy pierwsze dania. Jednym z dań były boskie Culurjonis, coś w rodzaju ravioli nadziewanych ricottą i listkami mięty! Grzechu warte. Był też inny rodzaj ravioli nadziewany sardyńskim serem pecorino oraz fregula z sosem, o ile mnie pamięć niezawodzi, z dzika. Wyśmienite, ale pierwsze miejsce w mojej klasyfikacje zajęła ricotta z miętą o której śnię do dzisiaj. I wreszcie nadeszła chwila u porceddu arrustidu. Nie mogę powiedzieć, że zostanie on moim ulubionym daniem, ale na pewno trzeba spróbować! I pora deseru...zakochałam się w Seadas czyli ciasteczka ze świeżym serkiem a la ricotta polane miodem. Pychaaa!
Na koniec nie mogło zabraknąć oczywiście Mirto czyli ichszego likieru, którego dwie butelki przywiozłam do domu. Nie mogłam się oprzeć pokusie. I jak na tradycję przystało, z miejsca tak szczególnego nie mogłam nie przywieźć filiżanki do espresso do mojej coraz pokaźniejszej kolekcji...Poprosiłam ładnie przemiłego kelnera i dostałam :)) A na koniec ugościli nas jeszcze domowej roboty likierek, który za nic w świecie nie pamiętam jak się nazywa, ale był wyśmienity i mam na to dowód :)
Restaurację gorąco polecam, jeśli tylko będziecie na Sardynii, ale pamiętajcie, żeby wcześniej zarezerwować.
Kapary w roli głównej
Dziś przygotowywanie obiadu zaczęło się od otwarcia lodówki i zbadania gruntu. Wyjęłam co miałam. Zaczętą puszkę pomidorów, zielone oliwki i kapary. Z szafki po drugiej stronie kuchni wygrzebałam tuńczyka w oliwie i przystąpiłam do dzieła. Nigdy zbytnio nie uwzględniałam kaparów w moim menu...nie wiem nawet jak ten malutki słoiczek znalazł się w mojej lodówce (czasami kupuję rzeczy instynktownie wierząc, że kiedyś coś z nich zrobię). Zatem do dzieła. Patelnia, oliwa i ozłacanie rozgniecionego lekko czosnku (Must!). Następnie wrzucamy pokrojone oliwki (ja pokroiłam na pół), kapary, tuńczyka i pomidory. Dodaję na początek troszkę wody (płucząc puszkę po pomidorach). Wrzuciłam garść oliwek i dwie łyżeczki kaparów. Lekko posoliłam (wolałam
uważać bo oliwki są już dość słone, a kapary mają intensywny smak),
popieprzyłam i dodałam peperoncino. Przy małym ogniu czekam aż sos zgęstnieje i nabierze odpowiedniej formy. W międzyczasie oczywiście makaron, wybrałam dzisiaj spaghetti. Pod koniec gotowania makaronu odlewam troszkę wody do sosu. Podobno sprawia, że sos jeszcze lepiej przylega do makaronu. Muszę powiedzieć, że rezultat przeszedł moje oczekiwania i było pyszne! Leciutko pikantne, o intensywnym smaku. Mniam. Ale następnym razem dodam trochę mniej kaparów, bo to właśnie ich smak dominował w sosie, a oliwki i tuńczyka czuć było leciuteńko. Stało się, kapary zagoszczą na stałe w mojej lodówce.
wtorek, 2 października 2012
Kalafiorowy wstyd.
Ale wstyd! No cóż, nie ma co się nie przyznawać, że porzuciłam blog na kilka dobrych miesięcy. A to z braku czasu, a to z braku wyzwań kulinarnych, i tak się to wszystko skumulowało. Ale nic, potulnie wracam do życia i w ramach przeprosin makaron z kalafiorem. Przepis niemiłosiernie prosty, ale muszę przyznać, że zrealizowanie owego przepisu kosztował mnie przekonanie się do takiego związku. Kalafiora uwielbiam, makaron siłą rzeczy też...ale jakoś razem nie do końca mi pasowały do siebie. A jednak!
Nic prostszego!
Wrzucamy podzielonego na "kwiatki" (w sumie to nie wiem jak się mówi na kawałki kalafiora) kalafiora do gotującej się osolonej wody (na dwie porcje wystarczy troszkę mniej niż pół średniego kalafiora). Gotujemy ok. 10 minut i potem dodajemy do tej samej wody, i do wciąż gotującego kalafiora makaron. Ja dzisiaj wrzuciłam mezze maniche rigate i komponowały się wyśmienicie. Myślę, że w tym przypadku duży makaron jest lepszy. I tak gotujemy do skutku, to znaczy aż makaron ma optymalną konsystencję (dla jednych bardziej, dla innych mniej al dente). Odcedzamy wszystko. W garnku rozgrzewamy oliwę i podsmażamy obowiązkowo ząbek czosnku, po chwili dorzucamy makaron z kalafiorem, można dodać troszkę masełka. Mieszamy, mieszamy, dodajemy pieprzu (ja dodaję całkiem sporo, wtedy wyostrza trochę delikatnego kalafiora) i kończymy dodając trochę natki pietruszki. I voila! Prosto, szybko i wybornie. Z wywiadu środowiskowego dowiedziałam się, że można dodać trochę podsmażanego boczku lub pokrojone na kawałeczki anchois z oliwy. A co więcej, kolejną wariacją przepisu mogą być brokuły zamiast kalafiora, tyle że gotujemy osobno i brokuły podduszamy z dodatkiem świeżych liści bazylii i parmezanu. Palce lizać, a ja obiecuję poprawę.
Buon appetito!
Nic prostszego!
Wrzucamy podzielonego na "kwiatki" (w sumie to nie wiem jak się mówi na kawałki kalafiora) kalafiora do gotującej się osolonej wody (na dwie porcje wystarczy troszkę mniej niż pół średniego kalafiora). Gotujemy ok. 10 minut i potem dodajemy do tej samej wody, i do wciąż gotującego kalafiora makaron. Ja dzisiaj wrzuciłam mezze maniche rigate i komponowały się wyśmienicie. Myślę, że w tym przypadku duży makaron jest lepszy. I tak gotujemy do skutku, to znaczy aż makaron ma optymalną konsystencję (dla jednych bardziej, dla innych mniej al dente). Odcedzamy wszystko. W garnku rozgrzewamy oliwę i podsmażamy obowiązkowo ząbek czosnku, po chwili dorzucamy makaron z kalafiorem, można dodać troszkę masełka. Mieszamy, mieszamy, dodajemy pieprzu (ja dodaję całkiem sporo, wtedy wyostrza trochę delikatnego kalafiora) i kończymy dodając trochę natki pietruszki. I voila! Prosto, szybko i wybornie. Z wywiadu środowiskowego dowiedziałam się, że można dodać trochę podsmażanego boczku lub pokrojone na kawałeczki anchois z oliwy. A co więcej, kolejną wariacją przepisu mogą być brokuły zamiast kalafiora, tyle że gotujemy osobno i brokuły podduszamy z dodatkiem świeżych liści bazylii i parmezanu. Palce lizać, a ja obiecuję poprawę.
Buon appetito!
środa, 11 stycznia 2012
Perche' agli italiani piace parlare del cibo, czyli Sekrety włoskiej kuchni
Dzięki Eli, mojej uczennicy, poznałam książkę "Sekrety włoskiej kuchni" Eleny Kostioukovitch. Autorka, która od 20 lat mieszka we Włoszech i do tego tłumaczka na język rosyjski książek Umberto Eco, zabiera nas w podróż po regionalnej kuchni regionalnej, tradycjach, smakach. Nic innego jak cudowne stworzenie pomiędzy monografią naukową a walizką pełną włoskich smakołyków i ciekawostek, która tylko czeka, aby zabrać nas w podróż.
Przeczytajcie! Naprawdę warto!
Przeczytajcie! Naprawdę warto!
jajko mądrzejsze od carbonary...
Owszem, przyznaję, zaniedbałam się (tzn. w pisaniu). Jednak w natłoku codziennych zajęć, nie jest wcale łatwo o wenę kuchenną. Przynajmniej nie mnie i nie w ostatnich dniach. Dzisiaj zostałam zainspirowana do refleksji przez dziewczę, które siedziało przy sąsiednich stolików, kiedy jadłam późny obiad. Stworzenie to opowiadało bowiem o swojej pracy kelnerki, jak mniemam w jakiejś "włoskiej" poznańskiej restauracji. I tak wywnętrzając swoje perypetie w pracy, opowiedziała historię pewnej klientki, która zamówiła "carbonarę", ale Pani Klientka gorąco prosiła, aby była ona bez jajka i bez cebuli... . Tak właśnie! Bez jajka i bez cebuli. Czepiam się, oczywiście. Nie cebuli przecież, bo w "carbonarze" cebuli nigdy nie widziałam, ale za to jajka jak najbardziej. Jak wiadomo, carbonara na jajku polega (jajko na głowę i jedno na patelnię).
I teraz nasuwa mi się refleksja, którą nie do końca potrafię ubrać w słowa. A może lepiej od razu morał? Dlaczego mają miejsce takowe zbrodnie w poznańskich kuchniach? Kim i czym inspirują się kucharze? Czy szanujący się kucharz zrobi "carbonarę" bez jajka? Jak? Dlaczego Pani zamawia "carbonarę" skoro nie chce jajka? Mnożą się te pytania w głowie bez liku. Miejmy nadzieję, że Pani Klientka jak znajdzie się w rzymskiej restauracji, powstrzyma się i nie poprosi "carbonary" bez jajka, bo rzymski kucharz z pewnością nie będzie spolegliwy i dobroduszny, a raczej mandera' la gentile cliente in quel paese...
I teraz nasuwa mi się refleksja, którą nie do końca potrafię ubrać w słowa. A może lepiej od razu morał? Dlaczego mają miejsce takowe zbrodnie w poznańskich kuchniach? Kim i czym inspirują się kucharze? Czy szanujący się kucharz zrobi "carbonarę" bez jajka? Jak? Dlaczego Pani zamawia "carbonarę" skoro nie chce jajka? Mnożą się te pytania w głowie bez liku. Miejmy nadzieję, że Pani Klientka jak znajdzie się w rzymskiej restauracji, powstrzyma się i nie poprosi "carbonary" bez jajka, bo rzymski kucharz z pewnością nie będzie spolegliwy i dobroduszny, a raczej mandera' la gentile cliente in quel paese...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)



