środa, 3 października 2012

Bella e gustosa Sardegna...

Tegoroczne wakacje spędziłam na Sardynii, dokładniej w jej południowej części. Okolice Cagliari oraz tzw. Costa Rei. Lenistwo i piaszczysta plaża ograniczyła trochę moje podróże, ale nie do końca, a na pewno nie te kulinarne. Pyszne pyszności można zjeść na Sardynii, a wiele z nich nie znajdziecie na kontynencie. Ja odkryłam robaczkowy makaron, czyli i malloreddus, jeden z typowych rodzajów makaronu na Sardynii w sosie alla campidanese, czyli z kiełbaską...a prezentuje się to mniej więcej w ten sposób:






W smaku dobre, ale nie zachwycające. Jednak spróbować trzeba.
Innym odkryciem, choć może okazać się drastyczne dla niektórych był u porceddu czyli maialino da latte, a po naszemu prosiaczek. W cudownej restauracji, w której byliśmy, było naprawdę niebiańsko i właśnie prosiaczek był głównym bohaterem...ale może od początku. Restauracja nazywała się I Menhirs i raczej nie traficie tam ze szlaku turystycznego, bo była naprawdę dobrze ukryta. Ale warto zboczyć z trasy, zostawić tam trochę pieniążków ale za to wyjść z pełnym brzuchem, wyprzytulanym podniebieniem i rozpieszczeni przez cudowną obsługę. Nie byłam przygotowana na te wszystkie wrażenia więc jak tylko podali antipasti kiszki zaczęły mi grać Inno di Mameli! Po mnóstwie przystawek, których nie sposób spamiętać, ale wierzcie mi na słowo, że były boskie, nadeszła chwila na pierwsze dania (!). I tak poprosiliśmy o zmniejszenie porcji bo okazało się, że miał to być "tris di primi" czyli trzy pierwsze dania. Jednym z dań były boskie Culurjonis, coś w rodzaju ravioli nadziewanych ricottą i listkami mięty! Grzechu warte. Był też inny rodzaj ravioli nadziewany sardyńskim serem pecorino oraz fregula z sosem, o ile mnie pamięć niezawodzi, z dzika. Wyśmienite, ale pierwsze miejsce w mojej klasyfikacje zajęła ricotta z miętą o której śnię do dzisiaj. I wreszcie nadeszła chwila u porceddu arrustidu. Nie mogę powiedzieć, że zostanie on moim ulubionym daniem, ale na pewno trzeba spróbować! I pora deseru...zakochałam się w Seadas czyli ciasteczka ze świeżym serkiem a la ricotta polane miodem. Pychaaa!


Na koniec nie mogło zabraknąć oczywiście Mirto czyli ichszego likieru, którego dwie butelki przywiozłam do domu. Nie mogłam się oprzeć pokusie. I jak na tradycję przystało, z miejsca tak szczególnego nie mogłam nie przywieźć filiżanki do espresso do mojej coraz pokaźniejszej kolekcji...Poprosiłam ładnie przemiłego kelnera i dostałam :)) A na koniec ugościli nas jeszcze domowej roboty likierek, który za nic w świecie nie pamiętam jak się nazywa, ale był wyśmienity i mam na to dowód :)






Restaurację gorąco polecam, jeśli tylko będziecie na Sardynii, ale pamiętajcie, żeby wcześniej zarezerwować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz